18 czerwca 2013

CZAROWNICA

Chwaliszewo rok 1511
Ciemne chmury zasnuwały niebo. Przeszywająco zimny wiatr dął od strony Ostrowa Tumskiego. Odczucie chłodu potęgowała wilgoć znad Warty. Zaczynało kropić. Tłum zebrany wokół ustawionego na wyspie Chwaliszewo stosu szemrał. Podest dla władz miasta i hierarchów kościelnych ustawiony został w odpowiedniej odległości od miejsca kaźni, tak by uniknąć nieprzyjemnego zapachu. „Oby wiatr nie zmienił kierunku.” – pomyślał ojciec Onufry, dominikanin. Był przeciwny całemu procesowi. Dobrze wiedział, że starowinka, którą posądzono o konszachty z diabłem i zatrucie siedmiu z dziewięciu chwaliszewskich browarów, była tylko kozłem ofiarnym. Zwykłą kukłą w polityczno–gospodarczych rozgrywkach Poznania i Chwaliszewa. Pomyślał o zbliżającej się kaźni i zebrało mu się na wymioty. Z trudem opanował gwałtowny odruch. Obok niego siedział ojciec Piotr. Młody, ambitny zakonnik. Zbyt ambitny. Piotr był niezdrowo podekscytowany. To on nalegał, by spalić kobietę. W trakcie zebrania ojców dominikanów przekonywał: „Musimy być postępowi! Cały zachód, cała Europa pali na stosach! Nie możemy być gorsi! To jedyna skuteczna broń w walce z czarownictwem i szatanem!”. Ojciec Piotr miał wysoko postawionych krewnych. Nikt z obecnych na zebraniu nie odważył się sprzeciwić. Chwaliszewscy piwowarzy w zamian za wskazanie przyczyny zatrucia w ich browarach, sprezentowali ojcu Piotrowi kilka beczek najlepszych piw. Piwo z Chwaliszewa było bardzo cenione. Warzono je na wodzie z Warty, dlatego przewyższało ono smakiem piwo wytwarzane w Poznaniu. Tu wodę do produkcji czerpano z otaczającej miasto fosy, czyli pełnego nieczystości rynsztoku. Sami chwaliszewscy piwowarzy dostali niemałe odszkodowanie od miasta za starty z powodu zatrucia. Wilk był więc syty i owca cała, brakowało tylko kozła ofiarnego. Ten szybko się znalazł. Babka zamieszkująca ładny, całkiem spory jak na wyspę Chwaliszewo dom. Staruszka nie chciała odstąpić posiadłości córce. Ta doniosła więc stosownym władzom, że widziała jak stara matka odprawia czary i spółkuje z szatanem. Zarzut zatrucia piwa dodano w trakcie śledztwa. Zabrana na przesłuchanie babka po tygodniu tortur przyznała się do wszystkiego. Po tym, co spotkało ją z rąk kata w ciągu siedmiu dni procesu, przyznałaby się i do gorszych rzeczy.
Wiatr przybrał na sile. Zgromadzeni ciaśniej otulili się płaszczami. Od strony Poznania, po moście, ciągnął kondukt. Straż miejska ochraniała skazaną. Tłum zafalował złowrogo. W powietrzu dało się odczuć gniew i żądzę krwi. Pośrodku strażników, na łańcuchu, ciągnięta była starsza kobieta. Prawie niemożliwe wydawało się, by tak zmaltretowana osoba szła o własnych siłach. Jej ciało nosiło wyraźne ślady tortur.
Ojciec Piotr ożywił się. Wstał, wyszedł naprzeciw kordonu. Potężnym głosem krzyknął:
- Oto czarownica!
Tłum instynktownie wiedział co robić. Podniosły się wrzaski. W stronę staruszki poleciało wszystko, co było pod ręką, od błota i fekaliów, po kamienie.
Ojciec Onufry wzdrygnął się i odwrócił głowę. Nie chciał patrzeć, jak rzucane nieczystości trafiają w kobietę i otaczających ją strażników. Nie chciał widzieć i nie zobaczył, jak ciśnięty kamień trafia staruszkę w głowę. Jak pod tym ciosem upada w błoto, jak strażnicy szarpią ją i krzyczą, jak jeden z nich kolczą rękawicą uderza ją w twarz. „Na Boga, niech to się już skończy.” Ojciec Onufry czuł na przemian mdłości i nienawiść. Nienawiść do Piotra ogarniętego rządzą władzy, który był mroczną karykaturą Piłata wydającego Jezusa tłumowi ze słowami „oto Człowiek”. I nienawiść do siebie. Za to, że tak jak Piłat, umył ręce od procesu o czary. Że nie sprzeciwił się odwróciwszy wzrok od ludzkiej krzywdy, że niczego nie zrobił, kiedy jeszcze można było cokolwiek zrobić. Teraz było już za późno.
- Oskarżona o czary! – Piotr przebiegł wzrokiem pełnym ognia po zebranych – Za spółkowanie z diabłem, za którego namową zatruła piwo miejscowym piwowarom, zostaje skazana na śmierć przez spalenie w oczyszczającym ogniu! Twe imię i ciało zginie, ale twoją duszę, córko, wyrwiemy z czarnych szponów demona i oddamy w ręce miłosiernego Boga! – Piotr patetycznie wzniósł ręce i oczy ku niebu. – Kacie… – przerwał na moment – czyń swą powinność! Ad maiorem Dei gloriam!
Tłum ponownie podniósł wrzask. Kat powoli zszedł z podestu. Zbliżył się do staruszki i przejął ją od strażników. Była tak słaba, że na stos musiał ją wnieść. Deszcz i wiatr przybrały na sile. Dobry kat nawet w takich warunkach rozpali stos. Poleceniem ojca Piotra było, aby kobieta nie udusiła się od dymu. Miała zginąć w płomieniach. Chodziło o jasny i czytelny przekaz. Piotr dał znak ręką. Kat podłożył ogień pod przygotowaną i zabezpieczoną wcześniej suchą część stosu. Brzozowa kora i przeschnięte szczapy u podstawy zajęły się szybko. Mokre z wierzchu drewno zaczynało dymić. Kiedy płomienie sięgnęły stóp staruszki, jej ciałem szarpnął spazm bólu. Nie wydała jednak żadnego dźwięku. Ojciec Onufry zmusił się do spojrzenia na ten okropny spektakl. Czuł, że straszny widok egzekucji nie będzie dla niego nawet częścią pokuty za to, do czego doprowadziło jego poprawne politycznie milczenie. Egzekucja przedłużała się, bo padający coraz mocniej deszcz walczył z płomieniami, pnącymi się powoli w górę stosu. Kiedy języki ognia sięgnęły głowy kobiety, z jej gardła wydarł się wrzask.
- Przeklinam was! Przeklinam po stokroć! – staruszka zaniosła się histerycznym śmiechem.
Powietrze przeszył donośny dźwięk bicia dzwonów dobiegający z położonej nieopodal kolegiaty świętej Marii Magdaleny.
Dwa dni później ojciec Onufry dowiedział się, że podczas tortur staruszce wyrwano język.

Poznań rok 2012
Sierpień tego roku był wyjątkowo gorący. Mężczyzna po trzydziestce ubrany w ciemny garnitur zamknął drzwi biura. Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina 18:00. „Pracuję stanowczo za dużo” – pomyślał. Szybkim krokiem przeszedł korytarze Urzędu Miasta Poznania i skierował się do wyjścia. Fala gorąca uderzyła go gdy tylko wydostał się na zewnątrz. Klimatyzowane pomieszczenia Urzędu pozwalały zapomnieć o straszliwych upałach zalewających Polskę od dwóch tygodni. Mężczyzna poluzował krawat, zdjął marynarkę i przewiesił ją przez ramię. Ruszył w stronę Starego Rynku. Przecisnąwszy się przez tłumy przechodniów dotarł do ogródka Brovarii. Zamówił piwo pszeniczne i wyjął iPoda. Nie zdążył dzisiaj przejrzeć wiadomości. Odpalił przeglądarkę internetową. Popijając podane przed chwilą zimne piwo, sprawdził giełdę i stan konta. „Ostatni przelew dotarł” – ucieszył się w myślach. Zatarcie śladów nie będzie trudne. Robił to od ponad pięciu lat. Małe oszustwa. Zbyt małe by zauważył je ktoś z Urzędu Miasta, jednak na tyle regularne, żeby odłożyć sobie na dom na Strzeszynie Greckim i kilkuhektarową działkę. Z myśli krążących wokół pieniędzy wyrwał go ostry ból żołądka. „Za szybko wypiłem to piwo” – pomyślał. Ból urwał się tak nagle, jak się zaczął, lecz z niespodziewaną konsekwencją powrócił dużo silniejszy. Mężczyzna zgiął się wpół. Odbiło mu się. Poczuł silny skurcz jelit. Zdążył spojrzeć na zegarek. 19:37. Zdziwił się, że tak długo się zasiedział. Chwycił marynarkę i teczkę, po czym pospiesznie udał się do toalety.
***
Telefon komórkowy zawibrował na blacie biurka. Wyrwany ze snu policjant usiadł na łóżku i odebrał.
- Tak? – zapytał zaspany.
- Kontaktujesz, czy potrzebujesz trochę czasu, żeby dojść do siebie? – rzucił chrypliwy głos w słuchawce.
- Mów.
- Mamy denata, bądź na ósmą w sądówce.
- Dobra. Dzięki.
Rozłączył się. Policjant rozejrzał się po pokoju. Kolejny dzień z rzędu bolała go głowa. Miał dziwne sny. Mały zegar na półce wskazywał 06:53. Wstał i udał się pod prysznic.
***
W nocy przeszła burza. Pierwszy raz od dwóch tygodni powietrze było rześkie, choć z minuty na minutę fala gorąca rozprzestrzeniała się wraz z promieniami wschodzącego słońca. Nataniel zaparkował przed żółtym budynkiem Collegium Anatomicum i udał się do zakładu medycyny sądowej. Zdecydowanym krokiem wszedł na salę. Na stole leżał już rozkrojony nagi mężczyzna. W powietrzu unosił się zapach formaliny dochodzący z położonych w piwnicy basenów pełnych ludzkich ciał.
- Kto to? – spytał wskazując głową leżące zwłoki.
- Mariusz Kuniar. – odpowiedział mu chrypliwy głos. – Lat 34, zamieszkały w Poznaniu na ulicy Piaskowej. Pracownik Urzędu Miasta Poznania. – patolog ubrany był w fartuch poplamiony krwią i innymi wydzielinami. W lewej ręce trzymał nadgryzioną kanapkę z szynką.
- Co się stało?
- Zatrucie. Po szóstej przywieźli go z toksykologii w Raszei. Zgon nastąpił szybko. Przyjęli go wczoraj koło 21. Krwawa biegunka, ostre bóle brzucha, wymioty. Poza tym powiększona wątroba. Jeszcze nie wiemy co to za substancja, ale na pewno cholernie duża dawka. Próbki poszły do analizy, nie wykluczamy przedawkowania narkotyków, chociaż silny ból żołądka i obrzęk wątroby by temu przeczyły. Lekarz, który go przyjął w Raszeii mówi, że denat, póki kontaktował, majaczył coś o zimnym piwie w Brovarii. I o jakichś pieniądzach. Może był na haju. Wyniki będą za kilka dni, ale domyślam się, że chciałbyś obejrzeć ciało.
- Dzięki. Chociaż jeśli mówisz, że to zatrucie i przyczyna jest wewnętrzna, to raczej nic tu po mnie. Jadę na komisariat. Gdybyś dowiedział się czegoś nowego, dzwoń.
- Jasne. Jego rzeczy już tam są. Technicy byli przed tobą.
Nataniel wyszedł z budynku i odetchnął świeżym powietrzem. Nie lubił smrodu formaliny.
***
Na komisariacie dowiedział się, że oficjalnie przydzielono mu śledztwo dotyczące śmierci Mariusz Kuniara. Technicy podali parę nieistotnych dla sprawy szczegółów z życia denata oraz powiadomili, że o zejściu poznańskiego urzędnika napisały już gazety. Dzisiejsze nagłówki pełne były domysłów na temat przyczyny tragicznego zdarzenia. Wysłana jednostka policji zdążyła już przesłuchać pracowników Brovarii. Przesłuchania ujawniły, że oprócz barmanów, tego popołudnia na zapleczu restauracji pojawił się ktoś jeszcze.
- Coś wiadomo o tym, kto to mógł być?
- I to jest najciekawsza rzecz, Natanku. – ubrany w mundur chudy kolega z komisariatu uśmiechnął się ironicznie. – Mamy nawet portret pamięciowy podejrzanego gościa. – dziwnie artykułował słowa. – No i oczywiście opis. Czekaj, jak to szło… Wysoki, barczysty mężczyzna przed czterdziestką. Około 190 cm wzrostu, krótko ostrzyżone blond włosy. Ubrany był w biały t–shirt i dżinsy. A tu masz jego portret – policjant podsunął Natanielowi kartkę i czekał na reakcję.
Nataniel rzucił okiem na rysunek. Przed chwilą wysłuchał opisu swojego wyglądu, a teraz patrzył na własną podobiznę.
- Co jest?! – zdziwił się.
- Nie wiem. – uśmiechnął się krzywo chudzielec. – Ale raczej nie jesteś podejrzany. Po Poznaniu chodzi sporo wysokich barczystych kolesi. Facjaty też nie masz szczególnie specyficznej. Chociaż właściwie… Co robiłeś wczoraj około 18:00? – spytał nieco podejrzliwie.
- Byłem w domu. Spałem. Mój kot może to potwierdzić. I paprotka. – odpowiedział lekko poirytowany Nataniel. Czuł się nieswojo, w końcu nieczęsto ogląda się swoją twarz na portrecie pamięciowym.
- Spoko, jak już mówiłem, nie jesteś podejrzany – odpowiedział mu luźno kolega. – Odcisków palców na miejscu zbrodni jest tak dużo, że technicy będą mieli kilka ładnych dni roboty. Poza tym, przy jednym z barmanów znaleziono dziwny proszek. Wysłaliśmy go do analizy, ale to chyba nie narkotyki.
- Okej, dzięki. Jadę na Rynek zobaczyć, czy na miejscu zbrodni nie zostało coś jeszcze.
- Nie liczyłbym na to. Aha, jeszcze jedna rzecz. – policjant spojrzał badawczo na Nataniela. – Ktoś próbuje się z tobą skontaktować. Zostawił swój numer. Facetowi chyba bardzo na tym zależy, bo dzwonił trzy razy w ciągu godziny. Nazywa się Grzegorz Schmitzer i ciągle powtarza, że wie coś na temat śmierci Kuniara.
***
W Brovarii rzeczywiście nie pozostały żadne ślady wydarzenia. Kiedy policjanci odjechali, pracownicy wysprzątali restaurację tak, jak gdyby sanepid już stał w drzwiach. Żar lał się z nieba. Nie było jeszcze południa. Temperatura przekraczała 30 stopni. Gołębie nic nie robiąc sobie z upału, kręciły się pod nogami, szukając czegoś do jedzenia. Nataniel umówił się z Grzegorzem pod pręgierzem. Siedział teraz na betonowej ławce na wprost wejścia do Ratusza i obserwował przechodniów. Rozglądając się, natrafił na utkwiony w nim dobrotliwy wzrok staruszki siedzącej kilka ławek obok. Przechodzący ludzie przerwali na chwilę łączące ich spojrzenie, lecz kiedy ławka ponownie ukazała się oczom Nataniela, była już zupełnie pusta. Coś w tym obrazku nie zgadzało się policjantowi. Nie zdążył się jednak nad tym zastanowić. Bolała go głowa.
- Dzień dobry.
Nataniel spojrzał w górę i ujrzał stojącego nad sobą niskiego mężczyznę po pięćdziesiątce. Ubrany był w lnianą koszulę i spodnie zaprasowane w kant. Na nogach miał skórzane, wypolerowane buty.
- Nazywam się Grzegorz Schmitzer. Czy mam przyjemność z panem Natanielem?
Policjant skinął głową.
***
Grzegorz był Żydem. Jego rodzina, zamieszkująca Poznań od kilku pokoleń, od zawsze interesowała się starymi legendami i podaniami. Schmitzer, jako pracownik biblioteki, miał również dostęp do archiwów. Dołożywszy do tego informacje zebrane przez ojca i dziadka, posiadał wiedzę godną encyklopedii historii Poznania. Mimo, iż Grzegorz wydawał się osobą bardzo rzeczową, gdy tylko zaczynał mówić o legendach, opanowywała go niezdrowa fascynacja. Oczy rozszerzały mu się do niewyobrażalnych rozmiarów, aktywowały się tiki nerwowe. Przeskakiwał z tematu na temat, tak że Nataniel niejednokrotnie tracił wątek. Z nieskładnych opowieści bibliotekarza ciężko było cokolwiek wywnioskować.
- Że co?! – Nataniel zgubił się po raz kolejny.
- Dybuk. – odpowiedział śliniąc się Grzegorz. – Ta czarownica o której wspominałem. W 1511 roku została niesłusznie oskarżona o czary i zatrucie browarów. Spalono ją na stosie.
- I ja mam uwierzyć, że za śmiercią urzędnika stoi duch jakiejś kobiety sprzed wieków?! Nie kupuję tego. Poza tym, nie wiem co to jest dibug. Jak ty to w ogóle nazwałeś? – rozmowa nabrała takiego tempa, że policjant nawet nie zauważył kiedy przeszli na „ty”.
- Dybuk. Przecież cały czas próbuję ci to wytłumaczyć. – emocjonował się bibliotekarz. – Poczytaj rozprawę Ryszarda Berwińskiego „Studia o gusłach, czarach, zabobonach i przesądach ludowych”. Dybuk to według hebrajskiej tradycji osoba opętana duchem zmarłego, którego dusza zaznała krzywd na tym padole. Trzeba odprawić rabinistyczne egzorcyzmy. Ponoć kościół chrześcijański uczynił to kilka wieków temu. Oni też początkowo nie chcieli wierzyć, że cokolwiek jest na rzeczy. Tak czy inaczej, chyba coś poszło nie tak, skoro morderstwa nadal mają miejsce.
Nataniel dopił kawę. Ból głowy przypomniał o sobie z nieludzkim okrucieństwem. Wraz z Grzegorzem siedział w kawiarni już od godziny. Od dłuższej chwili byli sami w pomieszczeniu. Rozmawiali tak głośno, że wszyscy przenieśli się do innych stolików. Na upomnienie kelnerki Nataniel zareagował jedynie pokazując odznakę. Poinformował, że spotkanie ma charakter służbowy, a pomieszczenie zostaje na kilka godzin zajęte w celu przesłuchania. Kelnerka nie kryjąc przestrachu wróciła za ladę. Wolała uniknąć zatargów z policją. Natanielowi przeszło tylko przez myśl pytanie jak daleko mógłby się posunąć we wciskaniu ludziom kitu. W zasadzie nawet smuciło go to, że obywatele nie znają swoich praw. Gdyby do jego przełożonego dotarła informacja, iż nadużył on swoich przywilejów, z pewnością miałby z tego tytułu nieprzyjemności.
- Porozmawiaj z przeorem dominikanów – powiedział Grzegorz. – Mówię ci, jeśli chodzi o odstępy między zbrodniami, nie ma tu żadnej prawidłowości, ale schemat morderstw jest zawsze taki sam. Jakiś urzędnik, dominikanin i młoda kobieta. Wszyscy mający coś na sumieniu. Trzy morderstwa i wszystko cichnie na kilka, kilkanaście lub, tak jak teraz, kilkadziesiąt lat. Zobaczysz, niedługo zakład medycyny sądowej wzbogaci się o dwa nowe egzemplarze dla studentów.
Nataniel milczał. Duch mszczący się na niewinnych ludziach po pół tysiąca lat? Bzdury. Dość już tych bredni.
- Okej. Dziękuję za spotkanie. – policjant wstał od stolika.
- To jeszcze nie wszystko.
Nataniel spojrzał na bibliotekarza jak na sprzedawcę cudownego środka odchudzającego, który na siłę stara się przekonać klienta o niesamowitych właściwościach produktu.
- Słyszałeś historię Rustina Parr? W latach czterdziestych, w okolicach Burkitsville w stanie Maryland, porwał i zamordował siedmioro dzieci. Po dokonaniu tej zbrodni sam oddał się w ręce policji. Mówił potem, że nawiedzał go duch kobiety. Czarownicy zamordowanej w osiemnastym wieku. Podobno nękała go mówiąc, że da mu spokój dopiero, gdy zamorduje siedmioro dzieci. Po tych morderstwach Rustin Parr już nigdy nie ujrzał nawiedzającej go wiedźmy.
- No i co z tego? Jak to się ma do śmierci urzędnika? Wiesz co, znudziły mnie już te opowieści. Mam raport do napisania. – Nataniel odwrócił się w stronę wyjścia.
- Za każdym razem, kilka dni po tych morderstwach ktoś przyznawał się do winy.
Policjant nie obejrzał się na bibliotekarza. Wyszedł z kawiarni prosto w siekący deszcz i wiatr. Zagrzmiało. „Nareszcie koniec upałów” – pomyślał.
***
- Wiem co pan sobie teraz myśli – przełożony klasztoru dominikanów w Poznaniu ubrany był w nienagannie biały habit. Przyjął Nataniela w swojej prywatnej celi. Pomieszczenie urządzone było bardziej niż skromnie. Biel ścian potęgowała ascetyczny charakter wnętrza. Jedynym elementem nie pasującym do całego obrazka był nowy laptop Sony na biurku przeora. Wbrew przypuszczeniom dominikanina, Nataniel nie myślał sobie nic. Zaraz po wyjściu ze spotkania ze Schmitzerem dostał telefon z komendy. Ojcowie dominikanie zgłosili zaginięcie jednego z zakonników. Przełożony zakonu chciał rozmawiać z kimś, kto poprowadzi poszukiwania. Nataniel zjawił się u przeora w przeciągu 30 minut. Po drodze wstąpił do apteki. Ból głowy ustępował, dwie tabletki Apapu zaczynały działać.
- Myśli pan, że to niemożliwe – ciągnął przeor.
- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem – odpowiedział z rozdrażnieniem Nataniel. Nie przepadał za księżmi.
- Sądzi pan, że zaginięcie zakonnika i śmierć urzędnika są zbiegiem okoliczności. Mylę się?
Nataniel nie odpowiedział.
- Siedzimy w tej historii od samego początku – dominikanin poprawił się na krześle. – Cały czas płacimy za grzechy przeszłości. Wiem, że nasz brat nie żyje. Chodzi mi tylko o godny pochówek. Chciałbym by zwrócono nam znalezione szczątki.
- Pański podwładny zaginął. To jeszcze nie powód, by przypuszczać, że jest martwy. Może po prostu chciał wystąpić z zakonu… Tym bardziej, że podobno miał problemy z… – Nataniel szukał słów – nazwijmy to moralnością.
- Znam moich braci, panie Natanielu. Gdyby ktoś chciał odejść, powiedziałby mi o tym. A, jak pan to ujął, problemy z moralnością są już kwestią zamkniętą.
- Jest pan pewien? Z akt sprawy wynika, że rodziny ofiar nie do końca się z tym pogodziły.
- Owszem, nasz brat skrzywdził wiele osób. Znał jednak swoją słabość i potrafił się do niej przyznać. Walczył z nią chodząc na terapię. Zakon zapłacił odszkodowania.
- Pieniądze chyba nie pomogą zapomnieć ofiarom pańskiego podwładnego.
- Zwłok naszego brata – przeor podkreślił ostatnie słowo i przerwał odchodzącą od tematu dyskusję – szukajcie w kościele ojców Jezuitów na ulicy Szewskiej.
- Skąd ma pan pewność, że zwłoki będą akurat tam? Podejrzewacie inny zakon?
- Kościół ojców Jezuitów był kiedyś domem naszego zgromadzenia. Wszystkie dotychczasowe morderstwa związane z tą sprawą popełniono właśnie tam – przeor odwrócił się w stronę okna i dodał już bardziej do siebie. – Chyba rzeczywiście trzeba będzie wznowić dialog z braćmi starszymi w wierze i raz na zawsze zakończyć tę sprawę.
***
Nastał już wieczór, kiedy kilkunastu policjantów przeszukiwało kościół na rogu ulic Szewskiej i Dominikańskiej. Ojcowie Jezuici bez sprzeciwu zgodzili się na wejście funkcjonariuszy. Dobrowolnie poddali się zdjęciu odcisków palców i wstępnemu przesłuchaniu. Po godzinie poszukiwań znaleziono zwęglone zwłoki.
- Jest już późno – chudy policjant z komisariatu podszedł do Nataniela. – raczej nic więcej nie znajdziemy. Technicy zabezpieczyli miejsce, gdzie leżało ciało. Na razie wiemy tylko tyle, że palono go żywcem. Usta miał zaklejone, żeby nie krzyczał.
- I nikt nie poczuł swądu?
- To odległa część kościoła, zakonnicy śpią w domu po drugiej stronie kompleksu budynków. Zresztą morderca palił kadzidła, smród zwęglonego ciała ginął w zapachu ziołowej mieszanki.
- Wiecie kiedy doszło do zabójstwa?
- Wczoraj w nocy, najdalej przedwczoraj – chudy policjant spojrzał w notatki.
- Jakieś ślady?
- Tak, odciski palców. Mnóstwo odcisków. Jutro będzie analiza. Dziwne, gość nawet nie zadał sobie trudu, żeby zatrzeć po sobie ślady. W podziemiu, gdzie znaleziono zwłoki, leży piach. Są na nim widoczne odciski butów. Myślę, że po dzisiejszej nocy będziemy sporo wiedzieli.
Tabletki przeciwbólowe przestawały działać. Ból wracał. Nataniel sięgnął po listek Apapu.
- Stój! – chudy policjant chwycił Nataniela za ramię. – Będziesz prowadził pojazd? Nie możesz wziąć tabletek – sparodiował telewizyjną reklamę.
Nataniel spojrzał na kolegę z pobłażaniem. Wycisnął na rękę dwie białe pigułki i połknął.
- Wracaj do domu, sam wyglądasz jak trup – policjant klepnął Nataniela w ramię. – Spotkamy się jutro.
***
Nataniel obudził się zmęczony. Spojrzał na zegarek. 10:13. „To chyba jakiś żart” – pomyślał. Zerknął na komórkę. Dwanaście nieodebranych połączeń. Dźwięk w telefonie miał wyciszony, wibracje wyłączone. Próbowało się do niego dodzwonić pół komendy. Oddzwonił na pierwszy z brzegu numer.
- Gdzie ty do cholery jesteś?! – usłyszał w słuchawce – Mamy pełne ręce roboty a ty sobie wakacje, cholera, robisz!
- Już jadę. – rozłączył się. W pośpiechu narzucił na siebie ubranie. Idąc korytarzem do kuchni poczuł paskudną woń. Rozejrzał się w poszukiwaniu źródła smrodu. Spojrzał na zrzucone w nieładzie buty, które miał wczoraj na sobie. Były całe oblepione brązowo–zieloną mazią. Śluz śmierdział fekaliami, moczem i wymiocinami. Choć Nataniel nic jeszcze nie jadł, żołądek wywróciło mu na drugą stronę. „Cholera, uprzedzali mnie, że na trawniku koło Jezuitów psy srają gdzie popadnie, ale żeby aż tak…?” pomyślał. Nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Pospiesznie wsunął inne buty i odpuściwszy sobie śniadanie, ruszył na komisariat. W drodze do pracy omal nie przejechał staruszki. Zaklął głośno. Był wściekły na nią, że tak wolno szła i na siebie, że nie zauważył, iż piesi mają zielone. Tuż pod komisariatem zdał sobie sprawę, że gdzieś już widział tę kobietę. Dotarło do niego coś jeszcze. Staruszka miała na sobie zdumiewająco stare ubranie. Wyglądało jakby ukradła je z muzeum. Z rozmyślań wyrwał go głos przełożonego.
- Gdzieś ty był?! Dobra, nie odpowiadaj, nie mamy teraz na to czasu. Dostaliśmy wyniki z zakładu toksykologii. Proszek którym otruto Kuniara – policjant zerknął na kartkę – to rycyna. Jakieś białko z jakiejś tam rośliny. Co ciekawe, niełatwo dostać to cholerstwo. Chyba, że się znasz na ekstrakcjach, filtracjach i tym podobnych bzdurach.
- To skąd miał to barman?
- Nie wiem, może jest cholernie dobrym chemikiem. Zastanawiająca jest jednak informacja, że pewne ilości rycyny przejęli nasi antyterroryści na początku rozgrywek Euro. Sprawa nie była nagłośniona, ale w czerwcu udaremniliśmy atak terrorystyczny. Nie wiemy dokładnie co miało być celem. Dwóch facetów, jeden arabskiego pochodzenia, drugi Polak. Milczeli gdy ich zatrzymano. Odesłaliśmy ich do Warszawy, to chyba jakaś grubsza afera. Mniejsza z tym. Przejęliśmy trochę broni, parę bomb własnej roboty, pieniądze i właśnie rycynę. Zdeponowaliśmy ją w policyjnym magazynie. I wiesz co? Sprawdziłem, brakuje takiej ilości, jaką miał przy sobie barman. Dokładnie tyle, ile było potrzebne do zatrucia Kuniara.
- Kto ją brał? Wiadomo kto był wtedy w magazynie?
- Tego nie wiemy, policjant pilnujący magazynu dziwnym trafem dostał wówczas sraczki.
- Chyba żartujesz! Jakieś odciski palców?
- Badamy. Właśnie, twoje też chciałbym pobrać. Możliwe, że to ktoś z naszych.
- Nie ma problemu. Słyszałeś, że barman przedstawił w opisie gościa podobnego do mnie… – zaczął Nataniel.
- Tak, sprawdzaliśmy to. Nikt poza nim nie widział tego obcego faceta. Coś tu nie gra...
Rozmowę przerwał telefon. Szef poznańskiej policji odebrał komórkę. Po kilku urywanych zdaniach rozłączył się. Spojrzał na Nataniela.
- Mamy trzecią ofiarę.
- Gdzie ją znaleźli?
- W kanałach miejskich na Garbarach. Ponoć straszny widok.
***
Od wczoraj nieprzerwanie padał deszcz. Po niebie przetaczały się kłęby szarych chmur. Taśmy policyjne odgradzały zejście do kanałów, wokół którego kręciło się kilku funkcjonariuszy. Nieopodal stała karetka. Ból głowy Nataniela nasilił się. „Nie zdążyłem nawet wypić kawy” – pomyślał. W tłumie gapiów zebranym dookoła, policjantowi mignęła znajoma twarz staruszki. Rozejrzał się jeszcze raz, w poszukiwaniu swojskich rysów, ale nie mógł ich już dostrzec.
- Natanielu – usłyszał cichy szept. Odwrócił się. Sądził, że woła go któryś z kolegów, jednak wszyscy stali na tyle daleko, że gwar uliczny zagłuszyłby ich słowa.
- Natanielu! – gromki głos szefa wyrwał go z zadumy. – Chodź. – przełożony stał już nad wejściem do ścieków. – Zaraz będą ją wynosić. To okoliczna narkomanka i złodziejka. Podobno była przykuta kajdankami do jakiejś rury.
- A przyczyna śmierci? – spytał Nataniel.
- Zagryzły ją szczury. – odpowiedział szef patrząc w dół otworu w jezdni. – Spóźniliśmy się niewiele. Ratownicy mówią, że gdybyśmy tu byli z godzinę wcześniej, można by ją uratować.
Z kanału wyszedł technik. Przesiąknięty był smrodem fekaliów, moczu i wymiocin. Natanielowi znów zrobiło się słabo. Jak na ironię przypomniało mu się, że nic dzisiaj nie jadł.
- Co ci jest? Kiepsko wyglądasz. – zapytał szef.
- W porządku, po prostu nic dzisiaj nie jadłem. Muszę na chwilę odejść na bok.
Z oddali słuchał rozmowy technika z szefem policji. Widział jak podbiegła do nich policjantka, żywo o czymś opowiadając. Szum deszczu i odgłosy miasta zagłuszały funkcjonariuszy, jednak niektóre słowa docierały do Nataniela. Mówili coś o odciskach palców, że we wszystkich miejscach zbrodni były te same. Nawet w Brovarii znaleziono ślady nie należące do żadnego z pracowników. Przesłuchania wykazały, że jeden ze świadków widział w nocy dobrze zbudowanego blondyna ciągnącego w stronę kanałów jakąś dziewczynę. Z komisariatu dotarły analizy porównawcze zebranych odcisków z odciskami pracowników policji. Znano także model buta odciśniętego na piasku w podominikańskim kościele.
Ból głowy znów się nasilił. Nataniel zagryzł zęby nie mogąc znieść cierpienia.
- Natanielu – usłyszał szepczący kobiecy głos. – Dziecko…
Policjant obejrzał się za siebie. Stojąca blisko staruszka miała łagodny wyraz twarzy. Ale ta twarz… Twarz była zmasakrowana. Głębokie bruzdy po ranach ciętych i szarpanych były wszędzie. Z jednego z policzków zwisała bezwładnie odchodząca od czaszki skóra. Zamiast oka ziała czarna dziura.
- Teraz ból już minie. – staruszka mówiła ciepłym głosem nie ruszając wyrwaną ze stawów szczęką. – Teraz ból już minie – powtórzyła.
Nataniela zalała fala urywanych obrazów. Wszystkie zaczęły zlewać się w jedną, wielką i niestrawną masę kolorów i dźwięków. Widział jak w gorące popołudnie wchodzi do Brovarii. Jak szarpie młodą, przestraszoną dziewczyną. Widział jak zalepia młodemu zakonnikowi usta klejem. Jak oblewa go benzyną i podpala. Czuł zapach kadzideł mieszający się ze swądem palącego się ludzkiego ciała. Widział jak dosypuje do herbaty strażnika magazynu środek przeczyszczający, jak dorabia klucz, jak kradnie proszek, który później dorzuca do piwa. Widział jak własnymi kajdankami przykuwa do rury dziewczynę, jak smaruje ją mazią o zapachu wabiącym gryzonie. I słyszał łagodny, matczyny głos „zabij, zabij, zabij, ZABIJ, ZABIJ, ZABIJ! Zabij, a uwolnię cię od tego bólu.”
„Dobrze, mamo” odpowiedział płacząc. „Dobrze.”
Ocknął się leżąc na ziemi w kałuży deszczu i zwróconej żółci. Wokół stali policjanci. Dwóch z nich chwyciło go pod ręce i dźwignęło do góry. Usłyszał twardy głos szefa.
- Natanielu, zostajesz oskarżony o potrójne morderstwo i zatrzymany w oczekiwaniu na proces.
Nataniel nic nie odpowiedział. Kątem oka zobaczył uśmiechniętą starszą kobietę. Odwróciła się i zniknęła w tłumie gapiów.
- Już nie boli, mamo… - wyszeptał.


Morholt & Branwen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz