Chwaliszewo rok 1511
Ciemne chmury
zasnuwały niebo. Przeszywająco zimny wiatr dął od strony Ostrowa Tumskiego.
Odczucie chłodu potęgowała wilgoć znad Warty. Zaczynało kropić. Tłum zebrany
wokół ustawionego na wyspie Chwaliszewo stosu szemrał. Podest dla władz miasta
i hierarchów kościelnych ustawiony został w odpowiedniej odległości od miejsca
kaźni, tak by uniknąć nieprzyjemnego zapachu. „Oby wiatr nie zmienił kierunku.”
– pomyślał ojciec Onufry, dominikanin. Był przeciwny całemu procesowi. Dobrze
wiedział, że starowinka, którą posądzono o konszachty z diabłem i zatrucie
siedmiu z dziewięciu chwaliszewskich browarów, była tylko kozłem ofiarnym.
Zwykłą kukłą w polityczno–gospodarczych rozgrywkach Poznania i Chwaliszewa.
Pomyślał o zbliżającej się kaźni i zebrało mu się na wymioty. Z trudem opanował
gwałtowny odruch. Obok niego siedział ojciec Piotr. Młody, ambitny zakonnik.
Zbyt ambitny. Piotr był niezdrowo podekscytowany. To on nalegał, by spalić
kobietę. W trakcie zebrania ojców dominikanów przekonywał: „Musimy być
postępowi! Cały zachód, cała Europa pali na stosach! Nie możemy być gorsi! To
jedyna skuteczna broń w walce z czarownictwem i szatanem!”. Ojciec Piotr miał
wysoko postawionych krewnych. Nikt z obecnych na zebraniu nie odważył się sprzeciwić.
Chwaliszewscy piwowarzy w zamian za wskazanie przyczyny zatrucia w ich
browarach, sprezentowali ojcu Piotrowi kilka beczek najlepszych piw. Piwo z
Chwaliszewa było bardzo cenione. Warzono je na wodzie z Warty, dlatego
przewyższało ono smakiem piwo wytwarzane w Poznaniu. Tu wodę do produkcji
czerpano z otaczającej miasto fosy, czyli pełnego nieczystości rynsztoku. Sami
chwaliszewscy piwowarzy dostali niemałe odszkodowanie od miasta za starty z
powodu zatrucia. Wilk był więc syty i owca cała, brakowało tylko kozła
ofiarnego. Ten szybko się znalazł. Babka zamieszkująca ładny, całkiem spory jak
na wyspę Chwaliszewo dom. Staruszka nie chciała odstąpić posiadłości córce. Ta
doniosła więc stosownym władzom, że widziała jak stara matka odprawia czary i
spółkuje z szatanem. Zarzut zatrucia piwa dodano w trakcie śledztwa. Zabrana na
przesłuchanie babka po tygodniu tortur przyznała się do wszystkiego. Po tym, co
spotkało ją z rąk kata w ciągu siedmiu dni procesu, przyznałaby się i do
gorszych rzeczy.
Wiatr przybrał
na sile. Zgromadzeni ciaśniej otulili się płaszczami. Od strony Poznania, po
moście, ciągnął kondukt. Straż miejska ochraniała skazaną. Tłum zafalował
złowrogo. W powietrzu dało się odczuć gniew i żądzę krwi. Pośrodku strażników,
na łańcuchu, ciągnięta była starsza kobieta. Prawie niemożliwe wydawało się, by
tak zmaltretowana osoba szła o własnych siłach. Jej ciało nosiło wyraźne ślady
tortur.
Ojciec Piotr
ożywił się. Wstał, wyszedł naprzeciw kordonu. Potężnym głosem krzyknął:
- Oto czarownica!
Tłum instynktownie
wiedział co robić. Podniosły się wrzaski. W stronę staruszki poleciało
wszystko, co było pod ręką, od błota i fekaliów, po kamienie.
Ojciec Onufry
wzdrygnął się i odwrócił głowę. Nie chciał patrzeć, jak rzucane nieczystości
trafiają w kobietę i otaczających ją strażników. Nie chciał widzieć i nie
zobaczył, jak ciśnięty kamień trafia staruszkę w głowę. Jak pod tym ciosem upada
w błoto, jak strażnicy szarpią ją i krzyczą, jak jeden z nich kolczą rękawicą uderza
ją w twarz. „Na Boga, niech to się już skończy.” Ojciec Onufry czuł na przemian
mdłości i nienawiść. Nienawiść do Piotra ogarniętego rządzą władzy, który był mroczną
karykaturą Piłata wydającego Jezusa tłumowi ze słowami „oto Człowiek”. I
nienawiść do siebie. Za to, że tak jak Piłat, umył ręce od procesu o czary. Że
nie sprzeciwił się odwróciwszy wzrok od ludzkiej krzywdy, że niczego nie
zrobił, kiedy jeszcze można było cokolwiek zrobić. Teraz było już za późno.
- Oskarżona o czary! – Piotr przebiegł
wzrokiem pełnym ognia po zebranych – Za spółkowanie z diabłem, za którego
namową zatruła piwo miejscowym piwowarom, zostaje skazana na śmierć przez
spalenie w oczyszczającym ogniu! Twe imię i ciało zginie, ale twoją duszę,
córko, wyrwiemy z czarnych szponów demona i oddamy w ręce miłosiernego Boga! –
Piotr patetycznie wzniósł ręce i oczy ku niebu. – Kacie… – przerwał na moment –
czyń swą powinność! Ad maiorem Dei gloriam!
Tłum ponownie podniósł wrzask.
Kat powoli zszedł z podestu. Zbliżył się do staruszki i przejął ją od
strażników. Była tak słaba, że na stos musiał ją wnieść. Deszcz i wiatr
przybrały na sile. Dobry kat nawet w takich warunkach rozpali stos. Poleceniem
ojca Piotra było, aby kobieta nie udusiła się od
dymu. Miała zginąć w płomieniach. Chodziło o jasny i czytelny przekaz. Piotr dał
znak ręką. Kat podłożył ogień pod przygotowaną i zabezpieczoną wcześniej suchą
część stosu. Brzozowa kora i przeschnięte szczapy u podstawy zajęły się szybko.
Mokre z wierzchu drewno zaczynało dymić. Kiedy płomienie sięgnęły stóp
staruszki, jej ciałem szarpnął spazm bólu. Nie wydała jednak żadnego dźwięku.
Ojciec Onufry zmusił się do spojrzenia na ten okropny spektakl. Czuł, że
straszny widok egzekucji nie będzie dla niego nawet częścią pokuty za to, do
czego doprowadziło jego poprawne politycznie milczenie. Egzekucja przedłużała
się, bo padający coraz mocniej deszcz walczył z płomieniami, pnącymi się powoli
w górę stosu. Kiedy języki ognia sięgnęły głowy kobiety, z jej gardła wydarł
się wrzask.
- Przeklinam was! Przeklinam po
stokroć! – staruszka zaniosła się histerycznym śmiechem.
Powietrze przeszył donośny dźwięk
bicia dzwonów dobiegający z położonej nieopodal kolegiaty świętej Marii
Magdaleny.
Dwa dni później ojciec Onufry dowiedział
się, że podczas tortur staruszce wyrwano język.
Poznań rok 2012
Sierpień tego
roku był wyjątkowo gorący. Mężczyzna po trzydziestce ubrany w ciemny garnitur
zamknął drzwi biura. Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina 18:00. „Pracuję
stanowczo za dużo” – pomyślał. Szybkim krokiem przeszedł korytarze Urzędu
Miasta Poznania i skierował się do wyjścia. Fala gorąca uderzyła go gdy tylko
wydostał się na zewnątrz. Klimatyzowane pomieszczenia Urzędu pozwalały
zapomnieć o straszliwych upałach zalewających Polskę od dwóch tygodni.
Mężczyzna poluzował krawat, zdjął marynarkę i przewiesił ją przez ramię. Ruszył
w stronę Starego Rynku. Przecisnąwszy się przez tłumy przechodniów dotarł do
ogródka Brovarii. Zamówił piwo pszeniczne i wyjął iPoda. Nie zdążył dzisiaj
przejrzeć wiadomości. Odpalił przeglądarkę internetową. Popijając podane przed chwilą zimne piwo, sprawdził giełdę i stan
konta. „Ostatni przelew dotarł” – ucieszył się w myślach. Zatarcie śladów nie
będzie trudne. Robił to od ponad pięciu lat. Małe oszustwa. Zbyt małe by
zauważył je ktoś z Urzędu Miasta, jednak na tyle regularne, żeby odłożyć sobie
na dom na Strzeszynie Greckim i kilkuhektarową działkę. Z myśli krążących wokół
pieniędzy wyrwał go ostry ból żołądka. „Za szybko wypiłem to piwo” – pomyślał.
Ból urwał się tak nagle, jak się zaczął, lecz z niespodziewaną konsekwencją powrócił
dużo silniejszy. Mężczyzna zgiął się wpół. Odbiło mu się. Poczuł silny skurcz
jelit. Zdążył spojrzeć na zegarek. 19:37. Zdziwił się, że tak długo się
zasiedział. Chwycił marynarkę i teczkę, po czym pospiesznie udał się do
toalety.
***
Telefon komórkowy
zawibrował na blacie biurka. Wyrwany ze snu policjant usiadł na łóżku i
odebrał.
- Tak? – zapytał zaspany.
- Kontaktujesz, czy potrzebujesz
trochę czasu, żeby dojść do siebie? – rzucił chrypliwy głos w słuchawce.
- Mów.
- Mamy denata, bądź na ósmą w sądówce.
- Dobra. Dzięki.
Rozłączył się. Policjant
rozejrzał się po pokoju. Kolejny dzień z rzędu bolała go głowa. Miał dziwne
sny. Mały zegar na półce wskazywał 06:53. Wstał i udał się pod prysznic.
***
W nocy
przeszła burza. Pierwszy raz od dwóch tygodni powietrze było rześkie, choć z
minuty na minutę fala gorąca rozprzestrzeniała się wraz z promieniami
wschodzącego słońca. Nataniel zaparkował przed żółtym budynkiem Collegium
Anatomicum i udał się do zakładu medycyny sądowej. Zdecydowanym krokiem wszedł
na salę. Na stole leżał już rozkrojony nagi mężczyzna. W powietrzu unosił się
zapach formaliny dochodzący z położonych w piwnicy basenów pełnych ludzkich
ciał.
- Kto to? – spytał wskazując
głową leżące zwłoki.
- Mariusz Kuniar. – odpowiedział
mu chrypliwy głos. – Lat 34, zamieszkały w Poznaniu na ulicy Piaskowej.
Pracownik Urzędu Miasta Poznania. – patolog ubrany był w fartuch poplamiony
krwią i innymi wydzielinami. W lewej ręce trzymał nadgryzioną kanapkę z szynką.
- Co się stało?
- Zatrucie. Po szóstej przywieźli
go z toksykologii w Raszei. Zgon nastąpił szybko. Przyjęli go wczoraj koło 21.
Krwawa biegunka, ostre bóle brzucha, wymioty. Poza tym powiększona wątroba.
Jeszcze nie wiemy co to za substancja, ale na pewno cholernie duża dawka.
Próbki poszły do analizy, nie wykluczamy przedawkowania narkotyków, chociaż
silny ból żołądka i obrzęk wątroby by temu przeczyły. Lekarz, który go przyjął
w Raszeii mówi, że denat, póki kontaktował, majaczył coś o zimnym piwie w
Brovarii. I o jakichś pieniądzach. Może był na haju. Wyniki będą za kilka dni,
ale domyślam się, że chciałbyś obejrzeć ciało.
- Dzięki. Chociaż jeśli mówisz,
że to zatrucie i przyczyna jest wewnętrzna, to raczej nic tu po mnie. Jadę na
komisariat. Gdybyś dowiedział się czegoś nowego, dzwoń.
- Jasne. Jego rzeczy już tam są.
Technicy byli przed tobą.
Nataniel wyszedł z budynku i
odetchnął świeżym powietrzem. Nie lubił smrodu formaliny.
***
Na
komisariacie dowiedział się, że oficjalnie przydzielono mu śledztwo dotyczące
śmierci Mariusz Kuniara. Technicy podali parę nieistotnych dla sprawy
szczegółów z życia denata oraz powiadomili, że o zejściu poznańskiego urzędnika
napisały już gazety. Dzisiejsze nagłówki pełne były domysłów na temat przyczyny
tragicznego zdarzenia. Wysłana jednostka policji zdążyła już przesłuchać
pracowników Brovarii. Przesłuchania ujawniły, że oprócz barmanów, tego
popołudnia na zapleczu restauracji pojawił się ktoś jeszcze.
- Coś wiadomo o tym, kto to mógł
być?
- I to jest najciekawsza rzecz,
Natanku. – ubrany w mundur chudy kolega z komisariatu uśmiechnął się
ironicznie. – Mamy nawet portret pamięciowy podejrzanego gościa. – dziwnie
artykułował słowa. – No i oczywiście opis. Czekaj, jak to szło… Wysoki,
barczysty mężczyzna przed czterdziestką. Około 190 cm wzrostu, krótko
ostrzyżone blond włosy. Ubrany był w biały t–shirt i dżinsy. A tu masz jego
portret – policjant podsunął Natanielowi kartkę i czekał na reakcję.
Nataniel rzucił okiem na rysunek.
Przed chwilą wysłuchał opisu swojego wyglądu, a teraz patrzył na własną
podobiznę.
- Co jest?! – zdziwił się.
- Nie wiem. – uśmiechnął się
krzywo chudzielec. – Ale raczej nie jesteś podejrzany. Po Poznaniu chodzi sporo
wysokich barczystych kolesi. Facjaty też nie masz szczególnie specyficznej.
Chociaż właściwie… Co robiłeś wczoraj około 18:00? – spytał nieco podejrzliwie.
- Byłem w domu. Spałem. Mój kot może
to potwierdzić. I paprotka. – odpowiedział lekko poirytowany Nataniel. Czuł się
nieswojo, w końcu nieczęsto ogląda się swoją twarz na portrecie pamięciowym.
- Spoko, jak już mówiłem, nie
jesteś podejrzany – odpowiedział mu luźno kolega. – Odcisków palców na miejscu
zbrodni jest tak dużo, że technicy będą mieli kilka ładnych dni roboty. Poza
tym, przy jednym z barmanów znaleziono dziwny proszek. Wysłaliśmy go do
analizy, ale to chyba nie narkotyki.
- Okej, dzięki. Jadę na Rynek
zobaczyć, czy na miejscu zbrodni nie zostało coś jeszcze.
- Nie liczyłbym na to. Aha,
jeszcze jedna rzecz. – policjant spojrzał badawczo na Nataniela. – Ktoś próbuje
się z tobą skontaktować. Zostawił swój numer. Facetowi chyba bardzo na tym
zależy, bo dzwonił trzy razy w ciągu godziny. Nazywa się Grzegorz Schmitzer i
ciągle powtarza, że wie coś na temat śmierci Kuniara.
***
W Brovarii
rzeczywiście nie pozostały żadne ślady wydarzenia. Kiedy policjanci odjechali,
pracownicy wysprzątali restaurację tak, jak gdyby sanepid już stał w drzwiach.
Żar lał się z nieba. Nie było jeszcze południa. Temperatura przekraczała 30
stopni. Gołębie nic nie robiąc sobie z upału, kręciły się pod nogami, szukając
czegoś do jedzenia. Nataniel umówił się z Grzegorzem pod pręgierzem. Siedział
teraz na betonowej ławce na wprost wejścia do Ratusza i obserwował
przechodniów. Rozglądając się, natrafił na utkwiony w nim dobrotliwy wzrok
staruszki siedzącej kilka ławek obok. Przechodzący ludzie przerwali na chwilę
łączące ich spojrzenie, lecz kiedy ławka ponownie ukazała się oczom Nataniela,
była już zupełnie pusta. Coś w tym obrazku nie zgadzało się policjantowi. Nie
zdążył się jednak nad tym zastanowić. Bolała go głowa.
- Dzień dobry.
Nataniel spojrzał w górę i ujrzał
stojącego nad sobą niskiego mężczyznę po pięćdziesiątce. Ubrany był w lnianą
koszulę i spodnie zaprasowane w kant. Na nogach miał skórzane, wypolerowane
buty.
- Nazywam się Grzegorz Schmitzer.
Czy mam przyjemność z panem Natanielem?
Policjant skinął głową.
***
Grzegorz był
Żydem. Jego rodzina, zamieszkująca Poznań od kilku pokoleń, od zawsze
interesowała się starymi legendami i podaniami. Schmitzer, jako pracownik
biblioteki, miał również dostęp do archiwów. Dołożywszy do tego informacje
zebrane przez ojca i dziadka, posiadał wiedzę godną encyklopedii historii
Poznania. Mimo, iż Grzegorz wydawał się osobą bardzo rzeczową, gdy tylko
zaczynał mówić o legendach, opanowywała go niezdrowa fascynacja. Oczy
rozszerzały mu się do niewyobrażalnych rozmiarów, aktywowały się tiki nerwowe.
Przeskakiwał z tematu na temat, tak że Nataniel niejednokrotnie tracił wątek. Z
nieskładnych opowieści bibliotekarza ciężko było cokolwiek wywnioskować.
- Że co?! – Nataniel zgubił się
po raz kolejny.
- Dybuk. – odpowiedział śliniąc
się Grzegorz. – Ta czarownica o której wspominałem. W 1511 roku została
niesłusznie oskarżona o czary i zatrucie browarów. Spalono ją na stosie.
- I ja mam uwierzyć, że za
śmiercią urzędnika stoi duch jakiejś kobiety sprzed wieków?! Nie kupuję tego.
Poza tym, nie wiem co to jest dibug. Jak ty to w ogóle nazwałeś? – rozmowa
nabrała takiego tempa, że policjant nawet nie zauważył kiedy przeszli na „ty”.
- Dybuk. Przecież cały czas
próbuję ci to wytłumaczyć. – emocjonował się bibliotekarz. – Poczytaj rozprawę
Ryszarda Berwińskiego „Studia o gusłach, czarach, zabobonach i przesądach
ludowych”. Dybuk to według hebrajskiej tradycji osoba opętana duchem zmarłego,
którego dusza zaznała krzywd na tym padole. Trzeba odprawić rabinistyczne
egzorcyzmy. Ponoć kościół chrześcijański uczynił to kilka wieków temu. Oni też
początkowo nie chcieli wierzyć, że cokolwiek jest na rzeczy. Tak czy inaczej,
chyba coś poszło nie tak, skoro morderstwa nadal mają miejsce.
Nataniel dopił kawę. Ból głowy
przypomniał o sobie z nieludzkim okrucieństwem. Wraz z Grzegorzem siedział w
kawiarni już od godziny. Od dłuższej chwili byli sami w
pomieszczeniu. Rozmawiali tak głośno, że wszyscy przenieśli się do innych
stolików. Na upomnienie kelnerki Nataniel zareagował jedynie pokazując odznakę.
Poinformował, że spotkanie ma charakter służbowy, a pomieszczenie zostaje na
kilka godzin zajęte w celu przesłuchania. Kelnerka nie kryjąc przestrachu
wróciła za ladę. Wolała uniknąć zatargów z policją. Natanielowi przeszło tylko
przez myśl pytanie jak daleko mógłby się posunąć we wciskaniu ludziom kitu. W
zasadzie nawet smuciło go to, że obywatele nie znają swoich praw. Gdyby do jego
przełożonego dotarła informacja, iż nadużył on swoich przywilejów, z pewnością
miałby z tego tytułu nieprzyjemności.
- Porozmawiaj z przeorem dominikanów
– powiedział Grzegorz. – Mówię ci, jeśli chodzi o odstępy między zbrodniami,
nie ma tu żadnej prawidłowości, ale schemat morderstw jest zawsze taki sam.
Jakiś urzędnik, dominikanin i młoda kobieta. Wszyscy mający coś na sumieniu. Trzy morderstwa i wszystko cichnie na kilka,
kilkanaście lub, tak jak teraz, kilkadziesiąt lat. Zobaczysz, niedługo zakład
medycyny sądowej wzbogaci się o dwa nowe egzemplarze dla studentów.
Nataniel milczał. Duch mszczący
się na niewinnych ludziach po pół tysiąca lat? Bzdury. Dość już tych bredni.
- Okej. Dziękuję za spotkanie. –
policjant wstał od stolika.
- To jeszcze nie wszystko.
Nataniel spojrzał na
bibliotekarza jak na sprzedawcę cudownego środka odchudzającego, który na siłę
stara się przekonać klienta o niesamowitych właściwościach produktu.
- Słyszałeś historię Rustina
Parr? W latach czterdziestych, w okolicach Burkitsville w stanie Maryland,
porwał i zamordował siedmioro dzieci. Po dokonaniu tej zbrodni sam oddał się w
ręce policji. Mówił potem, że nawiedzał go duch kobiety. Czarownicy
zamordowanej w osiemnastym wieku. Podobno nękała go mówiąc, że da mu spokój
dopiero, gdy zamorduje siedmioro dzieci. Po tych morderstwach Rustin Parr już
nigdy nie ujrzał nawiedzającej go wiedźmy.
- No i co z tego? Jak to się ma
do śmierci urzędnika? Wiesz co, znudziły mnie już te opowieści. Mam raport do
napisania. – Nataniel odwrócił się w stronę wyjścia.
- Za każdym razem, kilka dni po
tych morderstwach ktoś przyznawał się do winy.
Policjant nie obejrzał się na
bibliotekarza. Wyszedł z kawiarni prosto w siekący deszcz i wiatr. Zagrzmiało.
„Nareszcie koniec upałów” – pomyślał.
***
- Wiem co pan sobie
teraz myśli – przełożony klasztoru dominikanów w Poznaniu ubrany był w
nienagannie biały habit. Przyjął Nataniela w swojej prywatnej celi.
Pomieszczenie urządzone było bardziej niż skromnie. Biel ścian potęgowała
ascetyczny charakter wnętrza. Jedynym elementem nie pasującym do całego obrazka
był nowy laptop Sony na biurku przeora. Wbrew przypuszczeniom dominikanina, Nataniel
nie myślał sobie nic. Zaraz po wyjściu ze spotkania ze Schmitzerem dostał
telefon z komendy. Ojcowie dominikanie zgłosili zaginięcie jednego z zakonników.
Przełożony zakonu chciał rozmawiać z kimś, kto poprowadzi poszukiwania.
Nataniel zjawił się u przeora w przeciągu 30 minut. Po drodze wstąpił do
apteki. Ból głowy ustępował, dwie tabletki Apapu zaczynały działać.
- Myśli pan, że to niemożliwe –
ciągnął przeor.
- Przepraszam, ale chyba nie
rozumiem – odpowiedział z rozdrażnieniem Nataniel. Nie przepadał za księżmi.
- Sądzi pan, że zaginięcie
zakonnika i śmierć urzędnika są zbiegiem okoliczności. Mylę się?
Nataniel nie odpowiedział.
- Siedzimy w tej historii od
samego początku – dominikanin poprawił się na krześle. – Cały czas płacimy za grzechy
przeszłości. Wiem, że nasz brat nie żyje. Chodzi mi tylko o godny pochówek.
Chciałbym by zwrócono nam znalezione szczątki.
- Pański podwładny zaginął. To
jeszcze nie powód, by przypuszczać, że jest martwy. Może po prostu chciał
wystąpić z zakonu… Tym bardziej, że podobno miał problemy z… – Nataniel szukał
słów – nazwijmy to moralnością.
- Znam moich braci, panie
Natanielu. Gdyby ktoś chciał odejść, powiedziałby mi o tym. A, jak pan to ujął,
problemy z moralnością są już kwestią zamkniętą.
- Jest pan pewien? Z akt sprawy wynika,
że rodziny ofiar nie do końca się z tym pogodziły.
- Owszem, nasz brat skrzywdził
wiele osób. Znał jednak swoją słabość i potrafił się do niej przyznać. Walczył
z nią chodząc na terapię. Zakon zapłacił odszkodowania.
- Pieniądze chyba nie pomogą zapomnieć
ofiarom pańskiego podwładnego.
- Zwłok naszego brata – przeor
podkreślił ostatnie słowo i przerwał odchodzącą od tematu dyskusję – szukajcie
w kościele ojców Jezuitów na ulicy Szewskiej.
- Skąd ma pan pewność, że zwłoki
będą akurat tam? Podejrzewacie inny zakon?
- Kościół ojców Jezuitów był
kiedyś domem naszego zgromadzenia. Wszystkie dotychczasowe morderstwa związane
z tą sprawą popełniono właśnie tam – przeor odwrócił się w stronę okna i dodał
już bardziej do siebie. – Chyba rzeczywiście trzeba będzie wznowić dialog z
braćmi starszymi w wierze i raz na zawsze zakończyć tę sprawę.
***
Nastał już
wieczór, kiedy kilkunastu policjantów przeszukiwało kościół na rogu ulic
Szewskiej i Dominikańskiej. Ojcowie Jezuici bez sprzeciwu zgodzili się na
wejście funkcjonariuszy. Dobrowolnie poddali się zdjęciu odcisków palców i
wstępnemu przesłuchaniu. Po godzinie poszukiwań znaleziono zwęglone zwłoki.
- Jest już późno – chudy
policjant z komisariatu podszedł do Nataniela. – raczej nic więcej nie
znajdziemy. Technicy zabezpieczyli miejsce, gdzie leżało ciało. Na razie wiemy
tylko tyle, że palono go żywcem. Usta miał zaklejone, żeby nie krzyczał.
- I nikt nie poczuł swądu?
- To odległa część kościoła,
zakonnicy śpią w domu po drugiej stronie kompleksu budynków. Zresztą morderca
palił kadzidła, smród zwęglonego ciała ginął w zapachu ziołowej mieszanki.
- Wiecie kiedy doszło do
zabójstwa?
- Wczoraj w nocy, najdalej
przedwczoraj – chudy policjant spojrzał w notatki.
- Jakieś ślady?
- Tak, odciski palców. Mnóstwo
odcisków. Jutro będzie analiza. Dziwne, gość nawet nie zadał sobie trudu, żeby
zatrzeć po sobie ślady. W podziemiu, gdzie znaleziono zwłoki, leży piach. Są na
nim widoczne odciski butów. Myślę, że po dzisiejszej nocy będziemy sporo
wiedzieli.
Tabletki przeciwbólowe
przestawały działać. Ból wracał. Nataniel sięgnął po listek Apapu.
- Stój! – chudy policjant chwycił
Nataniela za ramię. – Będziesz prowadził pojazd? Nie możesz wziąć tabletek –
sparodiował telewizyjną reklamę.
Nataniel spojrzał na kolegę z
pobłażaniem. Wycisnął na rękę dwie białe pigułki i połknął.
- Wracaj do domu, sam wyglądasz
jak trup – policjant klepnął Nataniela w ramię. – Spotkamy się jutro.
***
Nataniel
obudził się zmęczony. Spojrzał na zegarek. 10:13. „To chyba jakiś żart” –
pomyślał. Zerknął na komórkę. Dwanaście nieodebranych połączeń. Dźwięk w
telefonie miał wyciszony, wibracje wyłączone. Próbowało się do niego dodzwonić
pół komendy. Oddzwonił na pierwszy z brzegu numer.
- Gdzie ty do cholery jesteś?! – usłyszał w słuchawce – Mamy pełne ręce roboty a ty
sobie wakacje, cholera, robisz!
- Już jadę. – rozłączył się. W
pośpiechu narzucił na siebie ubranie. Idąc korytarzem do kuchni poczuł paskudną
woń. Rozejrzał się w poszukiwaniu źródła smrodu. Spojrzał na zrzucone w
nieładzie buty, które miał wczoraj na sobie. Były całe oblepione
brązowo–zieloną mazią. Śluz śmierdział fekaliami, moczem i wymiocinami. Choć
Nataniel nic jeszcze nie jadł, żołądek wywróciło mu na drugą stronę. „Cholera,
uprzedzali mnie, że na trawniku koło Jezuitów psy srają gdzie popadnie, ale
żeby aż tak…?” pomyślał. Nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać.
Pospiesznie wsunął inne buty i odpuściwszy sobie śniadanie, ruszył na
komisariat. W drodze do pracy omal nie przejechał staruszki. Zaklął głośno. Był
wściekły na nią, że tak wolno szła i na siebie, że nie zauważył, iż piesi mają
zielone. Tuż pod komisariatem zdał sobie sprawę, że gdzieś już widział tę
kobietę. Dotarło do niego coś jeszcze. Staruszka miała na sobie zdumiewająco
stare ubranie. Wyglądało jakby ukradła je z muzeum. Z rozmyślań wyrwał go głos
przełożonego.
- Gdzieś ty był?! Dobra, nie
odpowiadaj, nie mamy teraz na to czasu. Dostaliśmy wyniki z zakładu
toksykologii. Proszek którym otruto Kuniara – policjant zerknął na kartkę – to
rycyna. Jakieś białko z jakiejś tam rośliny. Co ciekawe, niełatwo dostać to
cholerstwo. Chyba, że się znasz na ekstrakcjach, filtracjach i tym podobnych
bzdurach.
- To skąd miał to barman?
- Nie wiem, może jest cholernie dobrym
chemikiem. Zastanawiająca jest jednak informacja, że pewne ilości rycyny
przejęli nasi antyterroryści na początku rozgrywek Euro. Sprawa nie była
nagłośniona, ale w czerwcu udaremniliśmy atak terrorystyczny. Nie wiemy
dokładnie co miało być celem. Dwóch facetów, jeden arabskiego pochodzenia,
drugi Polak. Milczeli gdy ich zatrzymano. Odesłaliśmy ich do Warszawy, to chyba
jakaś grubsza afera. Mniejsza z tym. Przejęliśmy trochę broni, parę bomb
własnej roboty, pieniądze i właśnie rycynę. Zdeponowaliśmy ją w policyjnym
magazynie. I wiesz co? Sprawdziłem, brakuje takiej ilości, jaką miał przy sobie
barman. Dokładnie tyle, ile było potrzebne do zatrucia Kuniara.
- Kto ją brał? Wiadomo kto był
wtedy w magazynie?
- Tego nie wiemy, policjant pilnujący
magazynu dziwnym trafem dostał wówczas sraczki.
- Chyba żartujesz! Jakieś odciski
palców?
- Badamy. Właśnie, twoje też
chciałbym pobrać. Możliwe, że to ktoś z naszych.
- Nie ma problemu. Słyszałeś, że
barman przedstawił w opisie gościa podobnego do mnie… – zaczął Nataniel.
- Tak, sprawdzaliśmy to. Nikt
poza nim nie widział tego obcego faceta. Coś tu nie gra...
Rozmowę przerwał telefon. Szef
poznańskiej policji odebrał komórkę. Po kilku urywanych zdaniach rozłączył się.
Spojrzał na Nataniela.
- Mamy trzecią ofiarę.
- Gdzie ją znaleźli?
- W kanałach miejskich na Garbarach. Ponoć straszny widok.
***
Od wczoraj nieprzerwanie
padał deszcz. Po niebie przetaczały się kłęby szarych chmur. Taśmy policyjne
odgradzały zejście do kanałów, wokół którego kręciło się kilku funkcjonariuszy.
Nieopodal stała karetka. Ból głowy Nataniela nasilił się. „Nie zdążyłem nawet
wypić kawy” – pomyślał. W tłumie gapiów zebranym dookoła, policjantowi mignęła
znajoma twarz staruszki. Rozejrzał się jeszcze raz, w poszukiwaniu swojskich
rysów, ale nie mógł ich już dostrzec.
- Natanielu – usłyszał cichy
szept. Odwrócił się. Sądził, że woła go któryś z kolegów, jednak wszyscy stali
na tyle daleko, że gwar uliczny zagłuszyłby ich słowa.
- Natanielu! – gromki głos szefa
wyrwał go z zadumy. – Chodź. – przełożony stał już nad wejściem do ścieków. –
Zaraz będą ją wynosić. To okoliczna narkomanka i złodziejka. Podobno była
przykuta kajdankami do jakiejś rury.
- A przyczyna śmierci? – spytał
Nataniel.
- Zagryzły ją szczury. –
odpowiedział szef patrząc w dół otworu w jezdni. – Spóźniliśmy się niewiele.
Ratownicy mówią, że gdybyśmy tu byli z godzinę wcześniej, można by ją uratować.
Z kanału wyszedł technik.
Przesiąknięty był smrodem fekaliów, moczu i wymiocin. Natanielowi znów zrobiło
się słabo. Jak na ironię przypomniało mu się, że nic dzisiaj nie jadł.
- Co ci jest? Kiepsko wyglądasz.
– zapytał szef.
- W porządku, po prostu nic
dzisiaj nie jadłem. Muszę na chwilę odejść na bok.
Z oddali słuchał rozmowy technika
z szefem policji. Widział jak podbiegła do nich policjantka, żywo o czymś
opowiadając. Szum deszczu i odgłosy miasta zagłuszały funkcjonariuszy, jednak
niektóre słowa docierały do Nataniela. Mówili coś o odciskach palców, że we
wszystkich miejscach zbrodni były te same. Nawet w Brovarii znaleziono ślady
nie należące do żadnego z pracowników. Przesłuchania wykazały, że jeden ze
świadków widział w nocy dobrze zbudowanego blondyna ciągnącego w stronę kanałów
jakąś dziewczynę. Z komisariatu dotarły analizy porównawcze zebranych odcisków
z odciskami pracowników policji. Znano także model buta odciśniętego na piasku w
podominikańskim kościele.
Ból głowy znów się nasilił.
Nataniel zagryzł zęby nie mogąc znieść cierpienia.
- Natanielu – usłyszał szepczący
kobiecy głos. – Dziecko…
Policjant obejrzał się za siebie.
Stojąca blisko staruszka miała łagodny wyraz twarzy. Ale ta twarz… Twarz była
zmasakrowana. Głębokie bruzdy po ranach ciętych i szarpanych były wszędzie. Z
jednego z policzków zwisała bezwładnie odchodząca od czaszki skóra. Zamiast oka
ziała czarna dziura.
- Teraz ból już minie. –
staruszka mówiła ciepłym głosem nie ruszając wyrwaną ze stawów szczęką. – Teraz
ból już minie – powtórzyła.
Nataniela zalała fala urywanych
obrazów. Wszystkie zaczęły zlewać się w jedną, wielką i niestrawną masę kolorów
i dźwięków. Widział jak w gorące popołudnie wchodzi do Brovarii. Jak szarpie
młodą, przestraszoną dziewczyną. Widział jak zalepia młodemu zakonnikowi usta
klejem. Jak oblewa go benzyną i podpala. Czuł zapach kadzideł mieszający się ze
swądem palącego się ludzkiego ciała. Widział jak dosypuje do herbaty strażnika
magazynu środek przeczyszczający, jak dorabia klucz, jak kradnie proszek, który
później dorzuca do piwa. Widział jak własnymi kajdankami przykuwa do rury
dziewczynę, jak smaruje ją mazią o zapachu wabiącym gryzonie. I słyszał
łagodny, matczyny głos „zabij, zabij, zabij, ZABIJ, ZABIJ, ZABIJ! Zabij, a
uwolnię cię od tego bólu.”
„Dobrze, mamo” odpowiedział
płacząc. „Dobrze.”
Ocknął się leżąc na ziemi w
kałuży deszczu i zwróconej żółci. Wokół stali policjanci. Dwóch z nich chwyciło
go pod ręce i dźwignęło do góry. Usłyszał twardy głos szefa.
- Natanielu, zostajesz oskarżony
o potrójne morderstwo i zatrzymany w oczekiwaniu na proces.
Nataniel nic nie odpowiedział.
Kątem oka zobaczył uśmiechniętą starszą kobietę. Odwróciła się i zniknęła w
tłumie gapiów.
- Już nie boli, mamo… -
wyszeptał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz