Deszcz obficie zwilżał brukowaną drogę biegnącą przy katedrze,
dumnie górującą nad grodem piastowym. Cały Ostrów Tumski ginął
pod ścianą wody lejącej się rzewnie z nieba, jakby sam Bóg
płakał nad losem swoich ziemskich owieczek. Miałby ku temu powód.
Przed katedrą widoczna byłą krzątanina. Grupa zakapturzonych
postaci nie chcąc zmoknąć szybko opuszczała karoce, by przemknąć
obok ciężkich, żelaznych wrót. Ostatnia z osób, odziana w
czerwono-czarny płaszcz, zamknęła je za sobą i dostojnie krocząc
główną nawą skierowała się ku zakrystii. Reszta zakapturzonych
postaci zrzuciła płaszcze, rozwieszając je na hakach w
konfesjonałach. Na szyi każdej z nich widniała koloratka.
Główna nawa katedry wypełniła się dwoma rzędami kapłanów
stojących twarzą do ołtarza. Każdy z nich splótł dłonie na
piersi i pogrążył się w żarliwej modlitwie.
Z zakrystii wyszedł biskup pchając przed sobą misternie wykonany
drewniany stolik. Na jego blacie stały rzeczy, które z rzadka
znajdowały się na chrześcijańskich ołtarzach. Były to drewniane
miski z aromatycznymi, suszonymi zawartościami, wielka, stara księga
oraz wierzbowa gałązka. Za biskupem młody ksiądz toczył przed
sobą wózek, na którym stał metalowy kosz wypełniony rozgrzanymi
do czerwoności bryłami węgla. Stolik stanął po prawej stronie
białego, marmurowego stołu ofiarnego, a kosz po jego lewej. Po
wykonanej czynności, kapłan dołączył do reszty. Biskup stanął
za ołtarzem.
Kapłani do tej chwili mocno skupieni na własnych modłach zamilkli
kierując wzrok na biskupa zaczynającego modlitwę. Nie rozumieli,
czego dotyczyła. Widzieli jednak jak każdą z misek brał on z
wielkim uwielbieniem, po czym wrzucał ich zawartość do kosza na
rozgrzany węgiel. Kolejno we wnętrzu katedry rozchodziły się
aromaty szałwii, bylicy i dziurawca. Do żaru wysypał również
ziarna pszenicy i owsa.
Po owych czynnościach wziął do rąk jedną z misek, w której
znajdowała się woda oraz wierzbową gałązkę i zszedłszy z
prezbiterium smagał nią każdego z księży. Nie pomijając żadnego
kapłana wrócił za ołtarz i podniósł księgę. Rozłożył ją
przed sobą i rozpostarł ręce. Odchylił delikatnie głowę w tył,
kierując spojrzenie w górę. Otworzył usta ku czci Boga, lecz nie
tego, który złożył swego syna w ofierze, zmywając grzechy swoich
ziemskich dzieci. Modląca się postać biskupa nie widniała na tle
złotego ołtarza z figurującą w jego centralnej części Matką
Boską, lecz za jego plecami górował idol pamiętający jeszcze
czasy Mieszka I. Cztery oblicza chłodnym spojrzeniem obejmowały
całe wnętrze Domu Bożego, a jego głowę wieńczył kapelusz. Był
wysoki, trzykrotnie przewyższał stojącego przed nim kapłana.
Każda z czterech stron pokryta była płaskorzeźbami. Górne
przedstawiały postawne postaci mające wyobrażać zapewne Bogów.
Poniżej widniał korowód ludzi trzymających się za ręce,
natomiast u samej podstawy drzewa przedstawiały pory roku,
wywierając na odbiorcy świadomość upływającego czasu. Posąg
skąpany był w mnogości barw, nadając całości wrażenie życia.
Biskup zamknął usta i opuścił powieki. Odwrócił się w kierunku
czworolicego, drewnianego posągu. Padł na kolana znikając za
białym marmurowym stołem.
- Perunie Gromowładny! – Wykrzyczał. – Swarożycu Złotolicy!
Mokoszo Karmicielko! Wznosimy ku wam modlitwy, byście nie opuszczali
nas w ten ciężki czas. Świat trawi pożoga. Zachód w ogniu wojny,
który niebezpiecznie kieruje się w naszą stronę. Wschodnie
rubieże naszego królestwa są niczym kipiący garniec buntu, ostro
doprawianym przez wschodnich obserwatorów. Dawna monarchia rządząca
ojczyzną twardą ręką dawno stała się zapomnieniem na rzecz
czczej elekcji, gdzie możnowładcy i dusigrosze dobierają sobie
tresowane króliki biegające w stronę, którą im wskażą. Wy,
którzy swych świętych stóp nie chcecie kalać stąpaniem po ziemi
wyrzekającej się was od wieków. Wy, których strawić próbował
pożar zmian, wessać chciał wir nowych prawd i dogmatów. Ja,
Andrzej Opaliński herbu Łodzia, sekretarz wielki koronny i biskup
poznański wraz z zastępem wiernych wzywam was, abyście użyli
całej swej mocy by wtłoczyć żywy ogień nieugiętej woli w dusze
narodu polskiego, waszych dzieci, wnuków i potomków, będących
nawozem tej ziemi, a solą w oku waszych wrogów. Sława Prawii!
Księża zebrani w katedrze chóralnym krzykiem zawtórowali
biskupowi, wypełniając gęste już od wcześniejszej przemowy
powietrze. Echo odbijało się od murowanych podłóg, dźwigających
najpotężniejsze osobistości tego kraju, od misternie wykończonych
witraży oglądających twarze wypełnione to niebiańską radością
koronkowej bieli, to piekielną udręką aksamitnej czerni. Odbijało
się od obrazów przedstawiających kolejne etapy męki pańskiej,
skupiające spojrzenia ludzi walczących z problemami codzienności.
Radosne wtórowania wychwalające zimny drewniany posąg przerwało
drżenie katedry. Posypały się kawałki sklepienia raniąc jednego
czy dwóch księży w głowę. Wielkie żelazne wrota otworzyły się
z hukiem zapraszając do środka chłód, wiatr i deszcz. Zgromadzeni
wewnątrz kapłani rozbiegli się chowając za kolumnami i ławami.
Sam biskup plącząc się we własną sutannę, uciekał z
prezbiterium, gdzie ołtarz powoli niknął za białą kurtyną pyłu.
Cztery pary oczu drewnianego idola zapłonęły czerwienią, tworząc
promieniste ścieżki w opadającym pyle. Czworo drewnianych ust
poruszyło się.
- Wzywaliście mnie – Rozbrzmiał głos wypełniający każdego
kapłana od środka. Ciepły głos wzbudzający jednocześnie uczucie
strachu i nadziei.- Jestem, który spojrzeniem okala cztery strony
świata. Jam czworolicy. Jam zawarty w czterech, czterech budujących
jedność. Ród zrodzony z moich myśli i potu, twardy i ostry jak
granie, niezdobyty jak szczyty wysokogórskie, ogromny i niezmierzony
jak stepy, wznosi błagania słyszalne u samych szczytów Prawii
burząc mój spokój. I to kto?! Mały człowieczek, który przybrał
barwy z innego obozu! Przyprowadził moje oblicze pod dach świątyni
innowierców. Jak śmiesz godzić w prastarą tradycję! Jak śmiesz
godzić w pamięć przodków! Jak śmiesz godzić w sławę stwórcy!
Odpowiedz!
Biskup milczał. Wystraszony do granic możliwości stał za kolumną
znajdującą się najbliżej prezbiterium. Wpatrzony był w efekt
rytuału, którego dokonał. Sam nie wierzył w istnienie
jakiegokolwiek z Bogów. Był jednym z organizatorów tajnych
zgromadzeń, mających na celu budowanie zakonów księży z sercami
wypełnionymi narodowymi hasłami. Mieliby być rozsyłani po całej
Rzeczpospolitej, do każdego książęcego dworu, jako radni wysoko
postawionych rodzin działając z myślą dla dobra kraju.
- Sprzedaliście i rozerwaliście te ziemie oddając cześć i pokłon
innym Bogom! Niknąć będziecie dopóty, dopóki nie poczujecie,
czym naprawdę jest wasza tożsamość! Siłą będą próbowali
wyplenić wasz język i kulturę. Nadejdzie tedy czas, w którym sami
zaczniecie poszukiwać siebie waszych korzeni i tradycji!
Uderzenie pioruna w nieopodal płynącą rzekę rozświetliło
wnętrze katedry bladym światłem, grzmot będący jego następstwem
niedługo potem dotarł do uszu każdego z księży, wzbudzając w
nich kolejną fale dreszczy. Paru z nich zemdlało ze strachu, jeden
upadając, roztrzaskał sobie głowę o kant ławki, za która się
chował.
Andrzej Opaliński wstał. Jego sutanna smagana była wiatrem
wpadającym ze świstem przez rozwarte wrota. Strach, który jeszcze
przed chwilą podciągał mu żołądek do gardła powoli uchodził.
Jestem synem hetmana. – Pomyślał. - Stawię czoła nawet tworom z
otchłani piekielnych.
W prawej dłoni trzymał drewniany krzyż, przypadkiem znaleziony w
miejscu, gdzie przed chwilą się ukrywał. Wyprostował rękę
dzierżącą chrześcijański symbol zbawienia i wykrzyczał:
– Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę!
- Głupcze! – Zabrzmiało w głowie biskupa. – Wezwałeś mnie do
tego miejsca szerzenia kłamstwa i niegodziwości po to, by próbować
na mnie czczych katolickich zaklęć?! – Biskup trzymał już
krzyż oburącz, nie przerywając rozpoczętych przed chwilą
egzorcyzmów. – Istoto ludzka, nie warta zardzewiałego oręża
swoich przodków! Utwierdzasz mnie tylko w przekonaniu
bezwartościowości istnień, stąpających po tej ziem! Natomiast
na ciebie człowiecze, czeka kara! Umrzesz tak, jak wy zabijacie
swoich heretyków! W ogniu oczyszczającym przegniłe dusze!
Idol począł się śmiać. Śmiech zdawał się obłędny i coraz
donośniejszy. Andrzej Opaliński upuścił mocno jeszcze przed
chwilą trzymany krzyż, by zakryć dłońmi uszy. Śmiech dudnił
nie w uszach, lecz w głowie, próbując mu ją rozsadzić od środka.
Skulił się i przywarł do katedralnej podłogi jak reszta ledwo
żyjących, ale jeszcze przytomnych księży. Przeżywając katusze
nie dostrzegli, jak piorun wpadający przez jedno z okien roztrzaskał
resztki witraża. Z hukiem uderzył drewnianego idola, przewracając
go i rozbijając na palące się odłamki, przewracając kosz z
rozgrzanym węglem. Katedra zajęła się szybko. Z drewnianych
stalli, konfesjonałów i obrazów, płomienie sięgnęły
sklepienia. Dym szybko zaczął dusić łkających w mękach
kapłanów. Śmiech w ich głowach zamarł. Po chwili zorientowali
się, że połowa wnętrza katedry trawiona jest przez płomienie.
Kto jeszcze mógł podniósł się i ruszył w kierunku z wolna
zamykających się wrót. Zamknęły się zanim ktokolwiek do nich
dotarł. Nie pomagało nawet pchanie ich z całych sił. Były jakby
zaryglowane od zewnątrz zamykając Księzy w pułapce. Pożar
strawił wszystko całe wnętrze. Nikt, kto oceniał straty nie
znalazł zwęglonych zwłok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz