Drzewo życia
1. Biały kapłan
Słońce powoli kryło się za koroną wielkiego i rozłożystego dębu. Dumny i milczący trwał samotnie pośród morza traw, dzień po dniu dając spoczynek zmęczonej twarzy słońca w swoich ciepłych i przytulnych zielonych ramionach. Jednak nie tylko świetlisty wędrowiec nieba brał za schronienie konary drzewa. Strudzeni podróżą grupy ludzi ciągnących za sobą niekiedy dobytki swojego życia, skrywały się pod zielonym dachem przed skwarem bądź deszczem.
Wielu mawiało, że Przedwieczni zrzucili z niebios nasiono, by zakorzeniło się w podstawę ziemi. Nadając tym samym drzewu status strażnika trzymającego w swojej podziemnej garści cały świat, by ten się nie rozpadł. Dlatego też każda grupka ludzi dbała o dąb według swoich wielopokoleniowych tradycji. Najczęściej zostawiając wiele darów ofiarnych w miejscu gdzie z niewielkiego wgłębienia w pniu drzewa wyglądały trzy twarze. Część podróżników wznosiło modły. Jedni je recytowali, inni wyśpiewywali, ale wszyscy kierowali je do trzech twarzy, prosząc o zdrowie, miłość czy dostatek. Nie wiadome było czy to twarze niewiast czy mężów, jednak pewne było to, że ukazywały młodość, dojrzałość i starość.
Istniała grupa ludzi w białych lnianych szatach pilnująca bezpieczeństwa drzewa i trzech twarzy. Wierzono, że jeśli drzewo umrze, ziemia pod ich stopami rozerwie się pochłaniając wszystkie żyjące stworzenia w niebyt. Dlatego też podejrzewano, że wraz z narodzinami drzewa przybyli z gwiazd pierwsi biało - szaci kapłani z misją ochrony zielonego strażnika oraz przekazywania wiedzy ludziom, by z czasem potrafili, sami zadbać o świat, jaki otrzymali w darze od Przedwiecznych. To biali nadali imię najpotężniejszemu z drzew, Mirhtreslivh, co według nich znaczyło tyle co Drzewo Życia.
Drzewo miało być też drabiną, którą duchy zmarłych miały pokonać w swojej ostatniej podróży ku gwiazdom, bogom i przodkom do świata wiecznej młodości i szczęśliwości. A drogę mieli wskazywać duszom biali kapłani, by nie pogubili się w labiryncie konarów.
Ludzie w bieli byli również organizatorami rytuałów oraz strażnikami okresów obrzędowych. Cztery razy do roku rozwijali wici po najbliższych krainach by zebrać się pod zielonym dachem świata, aby złożyć mu hołd i podziękowania za trud, z jakim trzyma cały ich żywot w swojej nie zmierzonej dłoni.
Pierwsi ze strażników drzewa byli istotami niemal pół – boskimi. Otrzymali od przedwiecznych dar bardzo długiego życia, ale z czasem i oni mieli wrócić do świata, z którego przybyli. Dlatego też starannie wybierali spośród ludzi przybywających gromadnie pod Mirhtreslivh swoich następców. Zostawali nimi najmłodsi z przybyłych, którzy odznaczali się największą bystrością umysłu, podczas gier i zabaw specjalnie przygotowanych do tego celu przez białych kapłanów.
Wielu z wybrańców rezygnowało wraz z osiąganiem wieku dojrzałości, ponieważ prawo zabraniało im posiadania żon, dzieci, czy dopuszczania się jakichkolwiek praktyk seksualnych. „Biały kapłan winien być nieskazitelny jak biała szata, którą nosi. Wolny od jakichkolwiek ziemskich namiętności, skoncentrowany jedynie na niesieniu prawa i wiedzy do każdej ludzkiej osady i po kres swoich dni chronić Mirhtrelivh” Tak brzmiało ich motto.
Z czasem ilość białych kapłanów malała, a wiedza o Drzewie Życia, docierała do coraz mniejszej liczby ludzi.
*
Ogień strzelił wysoko ponad głowy ludzi zebranych w kręgu wokół paleniska. Wszyscy ubrani w kolorowe wełniane stroje trzymali się za ręce. Na wyraźny nakaz starego człowieka przywdzianego w długą białą szatę przepasaną złotym psem, poczęli zataczać kręgi, zgodnie z kierunkiem w jakim niebiański wóz przemierzał nieboskłon, wokół jedynej gwiazdy nie zmieniającej swej pozycji od wieków. Nazywali ów gwiazdę Woźnicą Sklepienia będącym, tak jak dąb opodal, którego rozpalono wielkie ognisko, strażnikiem odwiecznych praw i ładu.
Starzec stał wewnątrz kręgu, trzymając ręce wysoko w górze. Światło ogniska wyraźnie zaznaczało na jego dłoniach i twarzy bruzdy wyżłobione pługami czasu, a jego biała broda sięgająca pasa falowała na wietrze akcentując tym samym wykrzykiwane w stronę gwiazd słowa modlitwy, w języku znanym tylko takim jak on - strażnikom drzewa życia i prastarej wiedzy.
Kiedy księżyc osiągnąć swoją szczytową pozycję na nieboskłonie starzec zakończył modlitwę. W ten zebrani rozsiedli się wygodnie i zabrali się za biesiadną ucztę ku czci przedwiecznych. Człowiek w bieli zasiadł na wielkim drewnianym krześle ustawionym na wzniesieniu tak by każdy ucztujący mógł go zobaczyć. Głównie poręczy wyobrażały orły. W postawie jaką przybierają, gdy szykują się do lotu. Natomiast szczyt oparcia zwieńczały rogi jelenie.
Po prawej stronie krzesła stał pomocnik starca. Był to chłopiec. Ubrany był , tak samo jak jego mistrz, w śnieżno biały lniany strój sięgający ziemi z jedną małą różnicą. Pas, który był zrobiony z grubych wełnianych nici splecionych w warkocz, był biały. Trzymał on księgę misternie oprawioną w brązową skórę, na której widniał symbol drzewa. Podał ją starcowi. Czynność tą wykonywał z wielką czcią, z jaką należało okazać zarówno staremu woluminowi jak i osobie zasiadającej na świętym krześle. Po czym przysiadł obok krzesła i oczekiwał na to co ma zamiar zrobić jego mistrz.
Kapłan wstał podnosząc księgę ponad głowę, by wszyscy zebrani mogli ją ujrzeć. Kiedyś zebrani wstaliby gromadnie i oddali pokłon księdze i starcowi. Lecz teraz, historie jakie zawiera ta księga, najstarsi w każdej wiosce znali pamięć. Święte opowieści od wieku były opowiadane najmłodszym do poduszki. Dlatego też mistycyzm, jaki miał otaczać stare pożółkłe stronice, zanikał. Coraz mniej ludzi przychodzi by oddać hołd drzewu, pomyślał starzec, nie wiem co czeka mojego następce ale obawiam, że umrze samotnie pod cieniem Mirhtreslivh.
Usiadł i po chwili otworzył księgę. Dotknął stare papieru z wielką czcią. Zauważył, że paznokcie na dłoniach mają taki sam kolor jak strony, które wertuje. Czy wiedza, którą przekazuje ma umrzeć tak jak ja? Przeszło przez myśl kapłanowi. Co czeka ludzkość, kiedy zapomną o swoich korzeniach? Co zrobią przedwieczni, gdy nie będzie już człowieka, który by o nich pamiętał? Czy dusza tego młodego chłopca rozpłynie się w niepamięci tak jak nasza wiara? Kto poprowadzi go po trudnej ścieżce ku gwiazdom?
Z rozmyślań wyrwała go przypowieść, na której zatrzymał swoje stare zmęczone oczy. Przypowieść pochodzącą z samych początków istnienia rodzaju ludzkiego. Może historia się powtórzy i czeka nas nowy początek. Może przedwieczni szykują dla nas coś specjalnego, byśmy się przebudzili i na nowo spojrzeli w ich stronę. W jaśniejące gwiazdy i gorejące słońce. W gromiące błyskawice i niezliczone krople letnich deszczy. W nieskazitelną biel obłoków. Byśmy poczuli smak wiatrów z czterech stron świata. Niezbadane są wyroki przedwiecznych. Będę nieugięty, póki chociaż jedna osoba będę mnie słuchała. Spojrzał w ten na niebieskie oczy swojego podopiecznego. Oczy, które widziały w nim ojca i matkę zarazem. Mistrza, który odkrywa przed nim wiedzę poznania. Wiedzę ni to dobrą ani to złą. Wiedzę pozwalającą stać się człowiekiem. Człowiekiem takim, jakiego chcą ujrzeć przedwieczni między gwiazdami.
- Przypowieść o prapoczątku! – Zagrzmiał starzec. Jego głos przeszył zgromadzenie niczym grom. Jednak niewielu obróciło się w jego stronę, tylko po to by wrócić dalej do czynności picia wina i próbowania smakołyków, jakich nie mieli jeszcze okazji próbować. - W czasach, kiedy ziemia była nieprzyjemnym miejscem przybyli przedwieczni..... - Czytał dalej starzec. Jednak już o parę tonów ciszej. Czytał głównie dla chłopca, swojego następcy, który kątem oka dostrzegał jak Mirhtreslivh jaśnieje bladą zieloną poświatą od momentu, kiedy starzec zaczął snuć opowieść o pierwszych z ludzi.
2. Prapoczątek
W czasach kiedy ziemia była nieprzyjemnym miejscem przybyli przedwieczni. Przemierzali mroczny świat z wysokości swoich tarcz, unosząc się ponad ogromem spienionych mórz i ostrymi wierzchołkami niedostępnych górskich grani, gdzie dzienny wędrowiec wyłaniał się ponad linię horyzontu, trzy razy rzadziej niż ma to miejsce dziś.
Oddychanie na młodej ziemi było niemal niemożliwe. Powietrza było niewiele. Przesycone miejscami kwaśnymi oparami z ognistych wierzchołków, jątrzących się gęstą skalną wydzieliną, rozżarzoną do białości. To jednak nie był kłopot dla naszych Praojców. Aureole nad ich głowami umożliwiały im bez problemowe oddychanie. Natomiast ich szare szaty misternie wyszyte zapewne przez same tkaczki ludzkich losów, szczelnie przylegały do ich boskich ciał skutecznie chroniły przed nieprzyjemnymi warunkami jakie nasza matka ziemia im przy szykowała. Była niczym nieopierzona dzierlatka, nieskora to przyjęcia zalotów, dobrze zapowiadającego się młodzieńca.
Jednak nasi ojcowie dobrze wiedzieli, że twarda skorupa naszej macierzy skrywała urodzajną żyzną ziemię, że buchające górskie kominy rozpalają przestrzeń powoli wypełniającą się świeżym powietrzem, powoli oddawanym z mórz i oceanów, gdzie pierwsze zielone rośliny mimo trudów życia w wzburzonych wodach, walczyły o przetrwanie.
Praojcowie wiedzieli, że to co zobaczyli jest dobre, że dotarli wreszcie do miejsca, które mogli nazwać swoim domem. Jednak trzeba trochę dopomóc twardej nie obrobionej skale. Wzbudzić się do życia.
Pierwszy spośród nich E'nhi'kil'run, rozpoczął dzieło stworzenia. Zza aureolą patrzyły wielkie migdałowe brązowe oczy, osadzone w płaskiej białej twarzy z nosem tak małym, że zdawać się mogło, że go nie ma wcale. Uszy ciasno przylegające do głowy były spiczaste i nienaturalnie duże. Miał wysokie gładkie czoło, oraz gęste jasne niczym pszenica włosy, spięte na czubku głowy w okrągły kok. Jego domeną była ziemia i powietrze. Wyciągnął przed siebie dłoń. Szarą, dziwnie gładką, nie sposób było zauważyć, ni to zagięć skóry na paliczkach, ni to paznokci. Ścisnął ją w pięść z której wystrzeliła świetlista włócznia. Uniósł ją wysoko w górę i wykrzyczał te oto słowa:
- Bu'wharlo'ka, dr'aga'theth! - krzycząc wbił świetlistą włócznie w skałę.
Nad głowami praojców zebrały się chmury. Poczuli ruch powietrza. Z początku ledwo wyczuwalny, z czasem nabierał siły zdolnej przesuwać góry. Nagle niebo przecięła błyskawica uderzając w ostre zwieńczenie włóczni, po czym potężny grom zatrząsł posadami ziemi.
Twarde skały mieniące się wieloma odcieniami brązu, zmieniały się w miękką czarną glebę wchłaniającą łapczywie wodę, obficie wylewającą się z ciężkich czarnych chmur.
- Prah'gter'ria, trew'sew'htar! - Zabrzmiał drugi głos.
Kolejne słowa należały do brata E'nhi'kil'run, który stanął obok niego. W'eb'nat. Jego ręka, którą trzymał wyciągniętą przed sobą, zbierała wokół siebie mrok jawiący się w oczach zwykłego śmiertelnika niczym dym. Mrok zebrał się w sobie, tworząc przedmiot na kształt niewielkiego topora. Wydawał się jakby nie należał do naszego świata, jakby W'eb'nat trzymał w ręku czarny obłok dymu. Gdy jego okrzyk przebrzmiał, deszcz przestał padać a niebo nad ich głowami zaświeciło niezliczoną ilością gwiazd, by zaraz znad horyzontu wyłoniło się słońce. Bardzo szybko przemierzyło nieboskłon. Jeden raz, drugi, tysięczny. W'eb'nat był panem czasu, życia śmierci, zwierza i roślin wszelakich. Ziemia pod nimi zrobiła się zielona od traw, rosnących w mgnieniu oka. Pomiędzy nogami przebiegały im z niezwykłą prędkością gromadki małych gryzoni, w powietrze wzleciały chmary ptactwa, wody wypełniły się ławicami ryb różnej wielkości i maści. Przez stepy przegalopowały stada dzikich koni.
Niebieskie oczy osadzone w hebanowej twarzy W'eb'nat rozejrzały się wokoło. Opuścił rękę. Czas niemiłosiernie do tej pory pędzący zwolnił w jednej sekundzie. Słońce zatrzymało się w zenicie, lekko zakryte za białymi obłokami. Świergot ptactwa wypełnił przestrzeń wokół przedwiecznych.
Do naszych praojców dołączył ich najmłodszy z braci Jah' hoelhim'tril. Był o od nich o głowę niższy. Z rysów twarzy najbardziej przypominał nas, ludzi. Małe zielone oczy spoglądały , na rodzącą się ziemię znad wydatnego orlego nosa. Długie czarne kręcone włosy luźno opadały na łopatki Przedwiecznego. Rozejrzał się z zainteresowaniem wokół siebie, by zatrzymać spojrzenie na swoich braciach. Jego małe czerwone usta ułożyły się na kształt uśmiechu. Uniósł wysoko ręce i krzyknął tak potężnie, że ziemia przed nimi się rozdarła.
- Treshnar'warth'olirthd – Brzmiał okrzyk ryczący, jakby tysiąc lwów otworzyło paszcze w jednym czasie.
Przed praojcami poczęły wyrastać nowe wzgórza i góry. Wąskie wyrwy w ziemi wypełniały się wodą, tworząc meandrujące dorzecza pierwszych z rzek.
Wszystko o trwało nie dłużej niż pianie koguta o brzasku. W jednym momencie świat nabrał kształtów takich, jakie my znamy dzisiaj.
Jah' hoelhim'tril wiedział, że teraz świat gotowy jest na przyjęcie jego głównej myśli twórczej. Spojrzał jeszcze raz na swych braci, po czym uniósł oczy w niebo i zagwizdał. Jego tarcza wzniosła się w niebiosa, by po paru chwilach wrócić. Wylądowała tuż przy najmłodszym z przedwiecznych. Z umba o gładkiej metalicznej powierzchni wielkości czworo kołowego wozu, otworzyły się wrota, których wysunęła się metaliczna kładka. Trzymając się zimnych poręczy powolnym krokiem w dół zeszli pierwsi z ludzi: Erwin i Adala.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz